Poezja Poezja Śpiewana Proza Recenzje O mnie News Ksiega Gości Polecam

Wizyta

Proza » Wizyta

 Odlecieli . . . jakimś Boeingiem, czy Airbusem.  A może jednym i drugim? Angela do swojego Edynburga, a Loretta i John do Nowej Zelandii, choć po drodze chcą zobaczyć jeszcze kawałek Europy. Przecież nieprędko tu wrócą z tych swoich antypodów! Smutny ten dzisiejszy poniedziałek, za oknem pada, poszarzało nie tylko niebo...Pewnie dogonił ich jeszcze mój ostatni sms:?Look trough the window, Cracow is crying for you! We too!?("Popatrzcie przez okno,Kraków płacze za Wami!My też!?)  W miniony czwartek, kiedy odbieraliśmy ich z lotniska, niebo było jasne na przekór prognozom, a oni, przybysze z drugiej strony Ziemi stanowili dla nas ciekawą niespodziankę. Jacy są . . o czym myślą . . ? Trochę jednak o nich wiedziałam. Przez parę ostatnich  miesięcy wymieniłam z Lorettą sporo długich, e-mailowych listów i kolorowych rodzinnych zdjęć.  Loretta i jej mąż John to, to samo pokolenie co ja i mój mąż Jacek. Urodzeni po wojnie, dorastaliśmy i żyliśmy w dwóch różnych światach ! Dziś mamy dorosłe już dzieci. ( Oni nawet wnuki.)  Angela, córka Loretty i Johna, mieszkająca od sześciu lat w Szkocji, to pokolenie naszego syna Piotra , oboje trzydziestoparolatki. Była w Polsce  rok temu. To Kraków ją tak zauroczył,  że zaczęła się uczyć polskiego.
                                                  _____________

Klamrą dla tych naszych dwóch różnych światów są dwie kobiety, w bardzo już podeszłym wieku: matka Loretty, legendarna w rodzinie ciocia Jadzia (ciocia "Dzidzia") i matka mojego męża, babcia  Danusia dla naszego syna. Obie panie są rodzonymi siostrami! Obie poważnie chore, zmęczone życiem i długim cierpieniem, leżące na zmianę raz w szpitalu, raz w domu... Jadwiga w Nowej Zelandii - w Rotorua,  Danuta w Polsce - w Krakowie. Jakie przedziwne meandry losu rozdzieliły te dwie przecież bliskie sobie osoby? Obie  urodziły się w latach dwudziestych  minionego wieku w Polsce, na Wołyniu, w drewnianym dworku w miejscowości Uściług. Właściciele dworku (dziadkowie mojego męża) Jerzy i Aniela Hildebrandt, byli legionistami i po zakończeniu I wojny otrzymali od państwa gospodarstwo rolne: drewniany dom z gankiem, obory, stodoły i spory sad owocowy. Nieopodal zabudowań płynęła malownicza rzeczka. Prócz Danuty i młodszej o parę lat od niej Dzidzi, państwo Hildebrandt mieli jescze dwójkę dzieci: najstarszego Wiesława i młodszą od Danuty, ale starszą od Dzidzi Janinę. Rodzina żyła w spokoju, dzieci kształciły się w odpowiednich do ich wieku szkołach, spłacono właśnie ostatnią ratę za dom, sad i całe obejście.Wydarzenia, które zmieniły w drastyczny sposób ich życie i poplątały losy wszystkich jej członków zaczęły się pod koniec lata 1939 roku. Były wakacje, do Uściługa przyjechała ze Szczuczyna siostra pani Anieli- Felicja Jonkajtys z trójką swoich dzieci: Edwardem, Marianem i najmłodszą Ziutką. Mimo sporej róznicy wieku między dziećmi , wolny czas od szkoły spędzali razem, a była ich teraz już spora gromadka! Starsi wymyślali zabawy młodszym. Wspólnie zbudowali tamę na rzeczce i w ciepłe dni zażywali razem kąpieli. Nikt z nich nie myślał o wojnie. To dorośli rozmawiali o niej wieczorami. Uważali, że jeśli Niemcy uderzą, to tu na Wołyniu będzie bezpiecznie, bo polskie wojsko nie dopuści wroga aż tak daleko w głąb kraju.
                                                                  _______________                                                     

 I stało się ! Wojska hitlerowskie przekroczyły granice Polski 1 września 1939 roku. Obawa o bezpieczeństwo obu rodzin spowodowała, że w niedługim czasie postanowiono uciekać dalej na wschód do majątku kuzynowstwa Hildebrandtów w Zajęczycach. Załadowano wóz i obie rodziny zaczęły swój exodus w bezpiecznym jak się wydawało kierunku. Do Zajęczyc dojechali, ale przenocowali w stodole tylko jedną noc, bo 17 września Armia Czerwona przekroczyła granice Polski, od drugiej strony co Niemcy! Wracali więc w popłochu i pośpiechu, bojąc się uzbrojonych band Ukraińców, ktore potworzyły się na Wołyniu i walczyły z polskimi żołnierzami. Wielokrotnie dochodziły do nich odgłosy strzelaniny. Podczas drogi, którą pokonywali napotykali często na porzuconą amunicję, karabiny i różnoraki sprzęt wojskowy. Dzieci nie zdając sobie tak naprawdę sprawy z powagi sytuacji zbierały ten sprzęt, a przerażeni rodzice wyrzucali go w obawie, że znalezienie tego przy nich  groziło rozstrzelaniem ich wszystkich! Powrót do Uściługa był szybszy, niż wyprawa na wschód ! Uściług zajęli Rosjanie i zaczęło być niebezpiecznie, zwłaszcza dla rodzin osadników wojskowych. Mąż pani Anieli, Jerzy Hildebrandt, ostrzeżony przez dobrych ludzi musiał uciekać. Kobiety i dzieci zostały same. Była jesień. W październiku Felicja Jonkajtis postanowiła ze swoimi dziećmi wracać do domu, do Szczuczyna. Ponieważ szkoła do której chodziły Jasia i Dzidzia Hildebrandt była spalona, a dziewczynki powinny kontynuować naukę, pani Aniela zdecydowała, że młodsza Dzidzia pojedzie z pania Felicją i zostanie w Szczuczynie przez jakiś czas, a starsza Jasia pojedzie do rodziny w Augustowie, bo tam jest szkoła średnia.
Ta zawierucha, nie potrwa przecież długo! Jak tylko się uspokoi i zorganizowane zostanie szkolnictwo w Uściługu, dziewczynki wrócą do domu. Jasia i Dzidzia wyjechały, pani Aniela została w Uściługu sama z dwójką starszych dzieci:  z najstarszym synem Wiesławem i młodszą od niego Danutą.
                                                                           _____________

W lutym 1940 roku do Szczuczyna dotarła  wiadomość, że całe rodziny polskie Rosjanie wywożą na Syberię ! Co robić? Nie można ciągle uciekać! Przecież nawet nie wiadomo w którą stronę! Najpierw, 15 marca aresztowano męża pani Felicji, Maksyma Jonkajtisa. (Był dyrektorem szkoły, "dziesięciolatki" i cenionym, pedagogiem). Za niespełna miesiąc, 13 kwietnia, w nocy zabrano resztę rodziny. Nie pomogło tłumaczenie, że mała Jadzia nie jest dzieckiem pani Felicji, że ma inne nazwisko - Hildebrandt. Zabrali  panią Felicję, jej trójkę dzieci i Jadzię! Podróż w nieznane trwała prawie miesiąc, do 7 maja: w obskurnych, bydlęcych wagonach, na przeładowanych ciężarowkach, barką po Irtyszu, znów ciężarówkami . . . do miejscowości Siewierny Sowchoz. To było miejsce ich zsyłki. Głodni, poniżani, pracujący ponad siły, bez względu na wiek, spędzili tu sześć długich lat!  W wykopanych w gruncie ziemiankach, najtrudniej było przeżyć mroźne, syberyjskie zimy! Nic dziwnego, że we wrześniu 1942 roku, kiedy Polska Ambasada zorganizowała Ochronkę dla polskich wojennych sierot,(co dawało dzieciom szansę opuszczeniaSyberii) pani Felicja zgłosiła tam Jadzię Hildebrandt, jako sierotę. Umożliwiło to dziewczynce w grudniu wyjazd z Sowchozu.  W lutym pozostała na Syberii rodzina dostała od niej jedyny list, z Polskiego Domu Dziecka w  Aszchabadzie. Pisała, że jest zdrowa, pomaga w przygotowywaniu posiłków : kroi i smaruje chleb. Myśli, że wkrótce wyjedzie z Aszchabadu, jak inne dzieci, bo wyjechało ich już osiemdziesiąt troje.
                                               
                                                       _____________________________

I udało się ! Z którymś kolejnym transportem  Jadzia Hildebrandt wyjechała z Aszchabadu w nieznany świat - przez Morze Kaspijskie do Persji /dzisiejszy Iran / do Teheranu, gdzie przez dwa lata gościł sieroty wojenne  szach perski. Następnie transport trafił do Indii, skąd wysyłano grupy do różnych krajów : Wielkiej Brytanii, USA, Kanady, RPA, Australii, Nowej Zelandii ...
Jadzia znalazła się w 733 osobowej grupie polskich dzieci wysłanych właśnie do Nowej Zelandii. Podróż trwała długo i w nienajlepszych warunkach, ale za to powitanie w Wellington było niespodziewanie serdeczne. Był październik 1944 roku. Ludzie witali ich kwiatami, dawali cukierki, lody... a Maorysi odtańczyli na ich cześć taniec wojenny ! Tę sporą przecież grupę dzieciaków umieszczono w barakach byłego obozu dla Japończyków w Pahiatua, zwanego później Małą Polską. Z ogromną przyjemnością mali przybysze położyli się do łóżek w czystej pościeli, wykąpani i  najedzeni, ale z wielką niewiadomą w sercu: co ich czeka w tym nowym, obcojęzycznym kraju ? Byli tu jednak bezpieczni ! Zorganizowano im życie codzienne: wyżywienie, opiekę i nauczanie. Uczono je w języku polskim, mieli przecież po wojnie wrócić do  swojego kraju. Nauka angielskiego też była obowiązkowa, co ułatwiało im na bieżąco porozumiewanie się  z mieszkańcami , a w przyszłości funkcjonowanie w kraju, który z otwartymi ramionami przyjął ich, wojennych tułaczy, przyjaźnie i ciepło. Baraki w których mieszkali zastępowały im rodzinny dom, czuli się w nich jak w prawdziwej rodzinie. Obóz w którym większość z nich przebywała długie cztery i pół roku, dla niektórych był najlepszym wspomnieniem jakie mieli do tej pory! Nadzieją na lepsze życie było przyjmowanie  przez Nowozelandzkie rodziny i w końcowym efekcie adoptowanie wybranych dzieci. Do tego namawiał ksiądz w parafii. Przydzielano też dzieci do miejscowych  rodzin  na przykład  na czas Świąt Bożego Narodzenia lub z innych okazji. Powtarzające się odwiedziny często kończyły się również adopcją. W ten sposób również Jadzia Hildebrandt  trafiła do nowozelandzkiej rodziny  i została adoptowana. Niektórzy z mieszkańców obozu dorastali w tej Małej Polsce i opuszczali ją z obawą, szukając sobie pracy i miejsca na Ziemi, w którym mogliby zacząć swoje dorosłe życie. W 1949 roku obóz dla sierot polskich w Pahiatua został rozwiązany i reszta dzieci została rozesłana do rodzin zastępczych. Kształcili się i dojrzewali w dobrych warunkach , wyrastali na obywateli Nowej Zelandii i budowali wspólnie z urodzonymi tutaj dobrobyt tego kraju. Zostali lekarzami, nauczycielami, aktorami, pilotami linii lotniczych, dyrektorami, pracowali w Maoryskiej Misji Katolickiej ? zakładali własne rodziny.  Ogromna większość z nich już nigdy nie wróciła do Polski.

                                        ________________________________

                   Pani Aniela Hildebrandt  jesienią 1939 roku, po ucieczce męża z Uściługa
i wysłaniu  dwóch młodszych dziewczynek do szkół w Szczuczynie i w Augustowie, nie na długo  została w domu z synem Wiesławem i młodszą córką Danutą. Wiedziała, że mężowi udało się dotrzeć do Hrubieszowa i zamieszkać  u rodziców  w rodzinnym dworku w Antoniówce. Każdego wieczoru  drżała na myśl, że usłyszy łomotanie do drzwi i zjawi się NKWD* by wywieźć ją i dwójkę pozostałych z nią  dzieci na Syberię. Przyszli po nich nocą, ale wcześniej zdążył ich ostrzec znajomy Żyd. Załadowano na wóz konny kilka mebli, dwa stare ścienne zegary, ulubioną zastawę stołową, pościel, trochę książek....  Do małej walizeczki zapakowano dokumenty,  rodzinne zdjęcia... pamiątki... Na nic więcej nie było czasu. Uciekli....!!! Udało im  się jakimś cudem przejść przez  żelazny, dobrze pilnowany most na Bugu i znaleźli się po drugiej stronie. Pani Aniela opuszczając z dziećmi swój dom nie wiedziała, że  nigdy już nie wrócą do  drewnianego dworku, sadu, ogrodu... Do miejsca,  o które dbali,  zagospodarowali je, w którym rodziły się i rosły dzieci, w którym spędzili  kawał życia !  Bezpiecznie dotarli do Antoniówki, gdzie pani Aniela spotkała swojego męża, a córka Danuta i syn Wiesław  ojca. Wojna rozpętała się na dobre, obejmowała coraz więcej krajów w Europie i trwała długie sześć lat. Docierały do nich coraz to gorsze wiadomości. Najbardziej bolały te, które dotyczyły najbliższych. Dowiedzieli się, że ich najmłodsze dziecko Dzidzia zostało wraz z rodziną Jonkajtisów wywiezione w głąb Rosji, i nie bardzo wiadomo gdzie jest i że starszą córkę Jasię z rodzinąz Augustowa spotkał taki sam los. Rozpacz i gniew spowodowały, że ich  najstarszy syn Wiesiek wstąpił do partyzantki, a pani Aniela i jej córka Danuta jak tylko powstała Armia Krajowa zgłosiły się do niej jako ochotniczki i do końca wojny w niej pozostały uczestnicząc w przerzutach broni,  trudnych akcjach, narażając często swoje życie. W 1943 roku zmarł na serce mąż pani Anieli Jerzy Hidebrandt. Rok po jego śmierci tj. rok przed końcem wojny  przyszła wiadomość, że walczącego w partyzantce Wieśka zabił wybuchający granat.      


 Koniec wojny zastał  panią Anielę  w Strzyżowie k. Hrubieszowa, gdzie przeniosła się, aby zmylić "chodzących za nią" UB*-ków. Zmieniła nawet nazwisko wychodząc za mąż za partyzanta, ktoremu uratowała życie. Nazywała się teraz Aniela Stadnicka. Granicą jej ogrodu była rzeka Bug, przez którą przebiegała od niedawna granica Polski.  Na drugim brzegu był już Związek Radziecki. Bardzo niedaleko od jej obecnego domu, po drugiej stronie rzeki został Uściług, piękny dwór, sad i ogród... i wspomnienia, te piękne i te bolesne o których nie da się zapomnieć. To było tak niedaleko... parę przystanków autobusem ... i tylko przejść przez most na Bugu... Wielką radością był dla  pani Anieli powrót z Syberii do domu w 1946 roku córki Jasi. Opowiadała potem, jak zobaczyła ją wychudzoną, zmęczoną w słomianych łapciach na nogach. Nie miała innych butów !
O młodszej córce Dzidzi nie było żadnych wiadomości! Szukała jej przez znajomych, tych którzy wrócili stamtąd... rozpytywała ... I jeszcze kilka lat po wojnie szukała jej przez Polski Czerwony Krzyż. Jak kamień w wodę !     .....C D N.....