Poezja Poezja Śpiewana Proza Recenzje O mnie News Ksiega Gości Polecam

Moje podwórko

Proza » Moje podwórko
Ta stara, pięćsetletnia oficyna zamykała podwórko od południa. Miała tylko jedno piętro, strych i dach,
i mały, drewniany ganek, na który wchodziło się po stromych schodach. Od północy do podwórka przylegał tył kamienicy głównej. Jej front zdobiła brama wejściowa z numerem trzy i nazwą ulicy - wspólny dla obu kamienic adres.
Kamienica główna, dwa razy wyższa od oficyny całkiem oddzielała ją od świata. Od strony podwórka przez całą jej długość ciągnęły się drewniane ganki. Od zachodu zamykał podwórko bardzo wysoki "ślepy mur" / tył kamienicy przylegającej do Małego Rynku /, a od wschodu mur sięgający pierwszego piętra , kryty dachówką z ostrym szkłem, aby nikt nie mógł się przedostać "spod piątki pod trójkę ''.
Tuż nad tym murem biegła gruba, stalowa lina, która łączyła obie kamienice. Przy głównej kończyła się rączką za którą ciągnęło się stojąc na ganku pierwszego piętra, a przy oficynie dzwonkiem, którym ta rączka poruszała. Właścicielka posesji wzywała w ten sposób dozorcę. Dozorcą był mój tata.  Od góry podwórko przykryte było skrawkiem nieba,  jakże dalekim i nieosiągalnym. Na próżno wyciągały się w jego kierunku ramiona białego bzu, który ojciec posadził i kielichy kwiatów, które podlewał. Ogrodził ten kawałek ziemi drewnianym płotkiem. Mogliśmy dookoła niego skakać na jednej nodze, albo robić zawody - kto więcej razy go okrąży.
W głównej kamienicy mieszkało wielu lokatorów, ale ich dzieci nigdy nie bawiły się na podwórku. Stały tu przecież śmietniki i biegały szczury. Tylko Adaś z parteru był moim kolegą.
We wczesnym dzieciństwie miałam zakaz opuszczania podwórka. Nie wolno mi było nawet wchodzić do bramy prowadzącej przez długą sień na ulicę. Chyba, że uprosiłam tatę o złotówkę na loda. Wtedy mogłam sama pójść go kupić do cukierni pana Głowiaka, która od przed wojny znajdowała się na rogu naszej ulicy, po tej samej stronie co nasz dom. Trochę bałam się sama wracać. Sień była długa i kręta. W połowie jej długości, w załamaniu za klatką schodową znajdowały się wielkie, czarne, żelazne drzwi zamknięte na sztabę i kłódkę. Musiałam obok nich przejść. Zawsze myślałam, że prowadzą do piekła, ale tata powiedział, że do schronu. Wszyscy starzy lokatorzy tak o tych drzwiach mówili. Pod oficyną była piwnica, a pod główną kamienicą schron. W tym schronie trzymano węgiel, ziemniaki, tak jak my trzymaliśmy je w piwnicy.
Na nasze podwórko przychodziły dzieci z innych kamienic ,w większości koledzy mojego brata. Przyciągał je ogródek i gołębie, które tata hodował. Zbudował dla nich solidny, duży gołębnik na wysokich słupkach, przytwierdzony do "ślepego muru". W tym gołębniku mieściło się bez trudu dwóch, a nawet trzech chłopców. Najwięcej odwiedzających przychodziło, gdy wykluwały się młode. Były nagie, nieporadne i jakieś takie za duże w stosunku do jajek z których wychodziły.
Tych podwórkowych chłopaków miałam czasami dosyć. Kiedyś powiesili moją ukochaną lalkę Zosię wysoko na bzie, a innym razem grali moim miśkiem w kiwanego. Adaś się od nich odcinał.
Z gołębiami wiąże się w moich wspomnieniach pan Mietek-gołębiarz z Małego Rynku. Często jego jasna czupryna ukazywała się zza "ślepego muru", gdzieś bardzo wysoko nad naszym podwórkiem. Machał rękami i wołał do mojego ojca, zawsze tak samo: "Hej Andrzej, grymek jest"? To było zaproszenie do ich gołębiarskich pogawędek. Tata wtedy wypuszczał gołębie i brał klucz od strychu
w głównej kamienicy. Za chwilę słyszałam go jak z dachu rozmawia z panem Mietkiem i gwiżdże na kołujące wysoko stadko.
Wśród tych białych gołębi szybował wspomniany już grymek. Był, choć dawno powinno go nie być! Kiedyś jastrząb rozerwał mu cały przód, aż wysypała się pszenica. I taki rozerwany na pół, na własnych skrzydłach wrócił do domu . Tata czekał na niego w oknie prawie przez całą noc. I to On go zeszył ! Zwykłą dratwą i szewską igłą. A ja musiałam tego ptaka trzymać ! W nagrodę za to tata wziął mnie ze sobą na dach, żebym mogła obejrzeć pierwszy "po zmartwychwstaniu" lot grymka. Posadził mnie pod szerokim kominem z czerwonej cegły i zakazał się ruszać. Zaparło mi dech. Gdzie okiem sięgnąć same dachy, z tyłu mariacka wieża, a nasze podwórko takie małe !
Na naszym podwórku czas mijał w sposób zauważalny, odmierzany był cogodzinnym hejnałem
i ilością dźwięcznych uderzeń z mariackiej wieży.
Z wiekiem rosła dziecięca ciekawość świata i nasz horyzont zaczął rozszerzać się poza podwórko. Mroczna sień nadawała się świetnie do zabawy w chowanego, a ulica miała więcej miejsca do gry
w szmaciankę czy "Zośkę" niż podwórko. Mały Rynek okazał się dobrym miejscem do zabawy
w podchody. Tyle tam było bram, obcych podwórek i bram tzw. "przechodnich", którymi przechodziliśmy od tyłu z jednej posesji na drugą. Zgłębiliśmy też tajemnicę skąd bierze się hejnał na wieży. Któregoś dnia dotarliśmy tam, aby poznać pana Śmietanę. Bardzo to był dobry i lubiący dzieci człowiek. Potem, w ramach przyjaźni nosiliśmy mu na wieżę piwo, żeby lepiej trąbił, a czasem
i obiady z baru mlecznego na Siennej.
Nasza oficyna nie miała żadnych wygód. Wodę na pierwsze piętro nosiło się z podwórka, z małej studzienki ukrytej w murze głównej kamienicy, zamykanej na drzwiczki obite słomą i grubym płótnem, by woda nie zamarzała zimą. / W tej studzience można się było doskonale schować! / Brudną wodę znosiło się na podwórko i wylewało do kanału. Ubikacje w ilości "sztuk dwie" znajdowały się na parterze głównej kamienicy, w sieni. Wielkim przedsięwzięciem było więc pranie. Należało przynieść
z podwórka i wlać do balii dwadzieścia trzy wiadra wody i tyleż samo brudnej znieść na podwórko. Kąpiel nie wymagała aż takiego wysiłku.
Ci z głównej kamienicy mieli w domach ubikacje i łazienki, ale nigdy nie chciałabym się z nimi zamienić. Nie oddałabym mojej oficyny i podwórka nawet za takie wygody!
Przy studzience robiło się bardzo ciekawie w Śmigus - Dyngus. Można się było tam zaczaić i zlać ofiarę do suchej nitki. Dotyczyło to nie tylko dzieci. Tata Adasia, w którąś Wielkanoc, wylał na moją mamę całe wiadro lodowatej wody. Adaś dzielnie sekundował tacie, ja próbowałam odegrać się za mamę i po chwili do tego śmigusowego lania włączyli się wszyscy obecni. To była przednia zabawa !
Do takich podwórkowych wojen, w których brali udział wszyscy chętni, niezależnie od wieku, dochodziło również zimą, gdy spadł pierwszy, obfity śnieg. To, że podwórkowa dzieciarnia walczyła zawzięcie na śnieżki, to jakby zwykła rzecz, ale to, że tata Adasia nigdy nie przepuścił mojej mamie zastanawiało zawsze sąsiadkę z drugiego piętra !
Mama była bardzo ładną kobietą i niewiarygodnie pracowitą. Zawsze obfitych kształtów, przypominała Włoszkę, a tata mówił do niej "bobasku". To tata przyprowadził ją na to podwórko, do tej oficyny.
Sam przeżył tu wojnę, a mama tylko jej koniec. Jak trochę urosłam opowiadali mi o tych czasach.
Ich opowiadań mam do dziś pełną głowę! Jedno z nich, o tym jak nasza piwnica pod oficyną uratowała moim rodzicom życie jest dla mnie najważniejsze, bo przecież uratowała i moje.
Do naszej piwnicy wchodziło się od podwórka. Najpierw trzeba było wejść do sporej, ciemnej komórki, potem otworzyć dwustronne drzwi w podłodze i wtedy ukazywały się bardzo strome, ciemne, prowadzące do wnętrza Ziemi schody. Zimą w piwnicy było bardzo ciepło i wilgotno,a latem panował przejmujący ziąb. Tylko najodważniejsi z nas chowali się tam w czasie zabaw. Schowali się tu też moi rodzice, gdy w czasie godziny policyjnej chciał dopaść ich niemiecki patrol. Na podwórko wbiegli tuż przed Niemcami. Niemcy weszli do komórki, ale nie odkryli drzwi w podłodze. Tata przytulał mamę mocno, by ci co stukali im obcasami nad głową i wołali "halt" nie usłyszeli bicia jej serca.
Dziś wejście do piwnicy pod oficyną nie istnieje. Zasypano je w czasie kolejnego remontu, a komórka została rozebrana. Mam jednak nadzieję że piwnica dalej jest i czuje się dobrze. Ona przecież tyle pamięta !
Moje podwórko wygląda teraz zupełnie inaczej: nie ma drewnianego płotu wokół ogródka, nie ma ogródka, gołębnika i gołębi. Jest porządek i spokój. W oficynie nikt już nie mieszka.
Chodzę tam jednak po to, by popatrzeć na okna, drewniany ganek i schodki na górę. Zachwycić się, ciągle jeszcze kwitnącym na wiosnę bzem i pooddychać czymś, co zostało z pewnością w tych starych murach.
Chodzę tam, by to podwórko nie było takie samotne.
To tak jakby odwiedzać starego znajomego.